Jest 20 września, 2011, wtorek. TLK leniwie sunie po szynach z Warszawy do Trójmiasta, wieczorem wreszcie udaje nam się dotrzeć do Gdańska. Stocznia na całe szczęście okazuje się być blisko od dworca, co niezmiernie raduje nas ze względu na posiadane bagaże. Najpierw widzimy pomnik trzech krzyży z monumentalnymi kotwicami, zaraz
potem ukazuje nam się słynna ze zdjęć „Solidarności” brama. Chwila podnieconej kontemplacji i już jesteśmy gotowi ruszyć na plan. Tego wieczora mamy budować miasteczko, które zagra w teledysku osadę rebeliantów. Kazano nam się udać w stronę hali pokrytej graffami z zieloną bramą (dopiero później dowiedziałam się, że to miejsce powstawania U-BOOT’ów). Czekając na resztę ekipy przyglądamy się futurystycznym spray’owym obrazkom, rozpalając nasze szare komórki do czerwoności pytaniem „co autor, do cholery, miał na myśli”? Trochę dalej od nas ochroniarz łowi ryby. No nic – czekamy dalej. W między czasie pojawia się sympatyczny operator, więc przygarniamy go do naszego duetu i debatując na betonie zaliczamy pierwszy zachód słońca w gdańskiej stoczni. Po zmroku nadjeżdża reszta team’u, wysypują się tak licznie z Vana, że na resztę wieczoru zaburzają moje widzenie przestrzenne. Dostaję piwo i ruszamy na obchód po terenie obok pochylni dla statków, gdzie powstać ma nasza rebeliancka osada. Asia Krochmalska oprowadza nas po ruinach opisując barwnie rzeczy, jaki nazajutrz mają tu powstać. Zaznajamia nas także ze szczegółami scenariusza. Moja wyobraźnia kuleje, ale jej entuzjazm szybko nam się udziela. Nabieram przekonania, że to będzie zajebisty teledysk.
Debatujemy, wypakowujemy rekwizyty, zwiedzamy teren. W międzyczasie Asia wchodzi po kolana w hałdę wapna, jedynie dzięki szybkiej interwencji udaję się wyrwać buty z białej masy. Koło godziny 22 decydujemy się na rozstawienie namiotów, które mają posłużyć jako stelaże do rebelianckiej scenografii. Mnóstwo rurek, przyświecamy sobie samochodowymi reflektorami. Czas trwania zbudowania pierwszego pawilonu to prawie pół godziny. W trakcie budowy urywam się na chwilę i wpadam do dziury przy pochylni – muzyka zagłusza moje rozpaczliwe wołania, więc samodzielnie wygrzebuję się z lekkim zaskoczeniem, że uszkodzeniu uległy jedynie buty. Niczym psy Pawłowa warunkuję się na resztę pobytu w Stoczni, aby zawsze patrzeć gdzie stąpam. Drugi namiot idzie jak z płatka – 10 minut i mamy komplet dwóch białych ogrodowych pawilonów. Nakrywamy je zieloną siatką o nie w pełni dla mnie zrozumiałym zastosowaniu i odjeżdżamy z głębokim przekonaniem, że uda nam się choć trochę wyspać przed jutrzejszymi wojażami. W domu okazuje się, że wspominana wcześniej wielokrotnie pobudka o 6 rano to nie żarty. W międzyczasie zostaję wytypowana do roli rebeliantki w ciąży skopanej przez milicję, z realnymi widokami na ciągnięcie mnie po ziemi za włosy. Bierne wdychanie oparów z jointów przyczynia się do mojej radości z perspektywy zostania obitą dnia następnego. Pośród dymu i rozmów gdzieś koło 2 w nocy zmęczona tracę przytomność i zasypiam na kanapie.
21 września 2011, środa
Bladym świtem ściągają mnie z kanapy, wszyscy śpią w ubraniach co znacznie skraca czas przygotowań do opuszczenia domu. Prym wiedzie córeczka Liroy’a, która pojawia się rankiem w pełnym rynsztunku młodej rebeliantki – jej moro przypomina nam, że dziś mamy walczyć o wolność. Przytomność zaczynam odzyskiwać dopiero przy wjeździe na teren Stoczni, choć wciąż bliżej mi do nietoperza niż statystki. Przed naszym przybyciem zdążyła zebrać się już znaczna grupa ludzi z obsługi technicznej oraz pomocników. W trakcie mojego marudnego wygrzebywania się spod kołdry powstało militarne miasteczko złożone bodajże z 5 namiotów, które pomysłowo pokryte zostały siatkami maskującymi, spray’ami w odcieniach ziemi oraz zaschniętymi gałęziami. Placyk przed wioską rebeliantów zapełnił się wojskową odzieżą – czego tam nie było! Dla fanów militarii był to istny kostiumowy eden – moro spodnie, marynarki, koszule, kombinezony, kurtki, szturmowe buty, paski, sprzączki, kamizelki, berety, menażki, torby a także maski gazowe (o których producent na pożółkłej już instrukcji obsługi napisał, że ochraniają nawet przed promieniowaniem). Niestety szybko wyrwano mnie z tej zabawy w grzebanie i wysłano po catering śniadaniowy. Uzbrojona w tacę z kanapkami, kawę o smaku kawy i herbatę również o smaku kawy ruszyłam na obchód. Od rana nabierałam przekonania, że w ciągu tych paru dni zdobędę doświadczenie na wielu płaszczyznach. Presja na oddanie przeze mnie pełnej tacy (zamiast częstowania pojedynczą kanapeczką) była ogromna, ulegam dopiero przy grupie ZOMO w pełnym rynsztunku, która nagle zmaterializowała się przed świeżo stworzoną osadą. Wiem co prawda, że to statyści, ale wrażenie jakie robią jest piorunujące – kiedy w dyskusji argumentem staje się wskazanie mi gumowej pałki, uciekam w popłochu już bez prowiantu. Łatwo można się domyślić, ze doskonale się czują i świetnie bawią w roli milicjantów. Będąc już w bezpiecznej odległości postanowiłam stworzyć swój teledyskowy wizerunek, czyli udać się na poszukiwanie kostiumu. Dobrą godzinę zajęło nam wybranie strojów, bawiąc się w rozmiarach i armiach – od standardowych plamiaków, przez swetry marynarki wojennej i na amerykańskich pustynnych mundurach kończąc. Do naszej różnorodności odzieżowej dorobiliśmy teorie o rebeliantach, którzy przecież zakładają to, co akurat znajdą lub zerwą z trupa. Zachwycona faktem, iż w moim kombinezonie z powodzeniem mogłabym zamaskować się w leśnej gęstwinie (której akurat pod ręką nie było) ruszyłam na plan. Zajęliśmy strategiczne pozycje na pochylni, zaraz powyżej rebelianckiej wioseczki i w oparach dymu czekaliśmy na pierwsze ujęcia. Koło południa padł pierwszy klaps z sekwencji rozpoczynającej teledysk – pierwsze skrzypce grała w niej malutka konopia, która niestety ciężko znosiła trudy planu, z każdym kolejnym ujęciem podupadając na ciele. Kontrastem dla jej wątłej postury był szef milicji o aparycji Terminatora, którego śmiało można nazwać objawieniem w naszej obsadzie. Liroy opowiadał później, że przypadkowo spotkał go na imprezie raptem parę dni wcześniej i bez wahania zaproponował mu rolę bezlitosnego stróża porządku. Towarzyszył im także Wojtek, który grał w teledysku polityka – garnitur, rozpięta koszula i przylizana brylantyną fryzura doskonale pasowała zarówno do roli, jak i do jego poczucia humoru (Wojciech był najbardziej rozentuzjazmowany perspektywą mojej sekwencji bycia skopaną rebeliantką w ciąży). Po pierwszej scenie zaczęłam rozumieć, że statystom na planie najczęściej towarzyszy czekanie – na ustawienie planu, rozstawienie świateł, zaplanowanie sekwencji, rozmieszczenie bohaterów, powtarzanie ruchów. Przed kolejnym ujęciem zdążyłam się lekko opalić, zwiedzić teren i zapoznać się ze znaczną częścią obsady.
Nagrywanie drugiej sceny zajęło nam zdecydowanie najwięcej czasu, musieliśmy robić jakieś 7-9 dubli, aby w końcu można było uznać że zostaliśmy wystarczającą widowiskowo pokiereszowani przez milicję. Sekwencja ta odbywała się w naszej zakamuflowanej rebelianckiej wiosce do której brutalnie wkraczali funkcjonariusze. Z każda kolejną powtórką ich atak bynajmniej nie tracił na sile, a chaos jaki powstawał podczas walki prawie całkowicie pozbawił nas scenografii – rekwizyty w części planu w której się znajdowałam nosiły trwałe ślady odgnieceń od ludzkich ciał – już po drugim dublu można było zapomnieć o otwarciu metalowego czajniczka, gdyż pokrywa została niezwykle fantazyjnie skopana. Pod koniec musiałam już ratować się ucieczką z planu, bo przestałam ogarniać sytuację. Sporo trudu przysparzało nagranie finału tej sceny – w całej sekwencji nawijał Metrowy, który na końcu miał zostać wyciągnięty za fraki z naszej dziupli wprost na przesłuchanie. Jednakże w ogólnym zamieszaniu i popłochu na linii rebelianci-milicja co rusz z namiotu wyrzucany był ktoś inny, wypadała cała gromada lub sprawy przybierały inny niż w scenariuszu obrót – na przykład przy jednym dublu wypadł Liroy, który w popisowy sposób wprost do kamery znokautował funkcjonariusza. W międzyczasie na planie zjawił się także Palikot, który wyglądał na lekko zaskoczonego ambicją tego przedsięwzięcia – szczególne realizmu scen bitewnych. Rozumiem go, ja też już nie dam się nabrać na to, że walki są całkowicie udawane. Dopiero w tydzień po kręceniu moje siniaki zaczynają tracić śliwkową barwę.
Skoro już zjawił się Palikot to należało go prędko wykorzystać do niecnych celów – odziany w oszałamiająco oczojebny kombinezon ruszył z grabiami sprzątać po imprezie. Fama szybko się rozeszła i w mgnieniu oka polecieliśmy obserwować jego zmagania. Zgrabił, porobił zdjęcia i odjechał sprzątać w polityce. Fotka z posłem w uniformie wpada do naszego albumu i na łamy szmatławego brukowca.
Przed kolejną serią ujęć pojawił się w naszej skromnej rebelianckiej osadzie facet od charakteryzacji. Z początku niepewnie zaczął ustawiać się do niego ogonek zainteresowanych, ale to grono prędko się powiększyło, gdy odkryliśmy jak fenomenalne zombie wychodzą spod jego pędzla. Trochę żal mi było stracił wcześniejszą charakteryzację (byliśmy zrobieni na brudnych i zmęczonych), bo zdążyłam się przez popołudnie przyzwyczaić do kojarzenia mnie z heroinistką na tygodniowym głodzie. Ale cóż – niech poleje się krew! Nie wiem czy to kwestia wprawy czy talentu, ale wystarczyło parę muśnięć pędzelkiem żebym wyglądała jak świeżo zmaltretowana ofiara przemocy domowej. Sztuczna krew okazała się być w smaku słodka i całkiem przyjemna. Główną rozrywką statystów stało się teraz oglądanie każdego skatowanego rebelianta po kolei. Moim niekwestionowanym faworytem był chłopak z raną na czole, która wyglądała jak efekt uderzenia z główki w trakcie bezargumentowej dyskusji. Z obawy o wylądowanie na komisariacie musiałam zrezygnować z udania się w nowej wizualnej aranżacji do sklepu po fajki.
Na planie już wcześniej pojawił się grafficiarz, który wymalował na murach dwa wrzuty „62.1”. Ja zatrzymałam się na opcji, że mają one zostać zbombardowane farbą. Kiedy jednak stawiliśmy się na miejscu akcji okazało się, że ktoś miał wobec tego pomysłu bardziej wybuchowe zamiary. Usmarowane jakiś pirotechnicznym żelem stanęły w płomieniach. Może inaczej – wszyscy bardzo chcieli i starali się, aby widowiskowo zajęły się ogniem, lecz szczęście nie dopisywało. Radość z kontrolowanej piromanii szybko opadła, trzeba było kombinować jak nagrać tę sekwencję żeby była gorąca. Dochodzę do wniosku, że to wina paragrafu – zarówno w życiu, jak i w klipie bezczelnie osłabia posuwanie się naprzód. Ostatecznie sytuację ratuje Metrowy, który celnie trafia pociskiem w „62.1” powodując jego zapłon – myślę, że to trochę cięta riposta ze strony losu za jego wcześniejsze życiowe nieprzyjemności związane z tym numerem.
Koło godziny 20 przystępujemy do kręcenia kolejnej sekwencji. Plan jest taki – grupa rebeliantów wychodzi naprzeciw milicji skandując w nich obraźliwymi hasłami (np. „wypierdalać jebane chuje”) i machając złowieszczo rękoma, podczas gdy Skorup na czele kieruje słowa swojej zwrotki bezpośrednio w stronę jednego z funkcjonariuszy. Bułka z masłem, po popołudniowej drace w wiosce rebeliantów już nic nie wydaje się nam straszne. Znów jednak wpadamy w pułapkę dubli i to z powodu nas – statystów. Okazuje się bowiem, że pomysł jest prosty, lecz łatwo powiedzieć trudniej zrobić, gdy czołowym funkcjonariuszem jest przebrany w uniform sympatyczny chłopak o mongolskich korzeniach, my wszyscy jesteśmy widowiskowo wymazani krwią, a do grożenia znajdujemy jedynie kawałki potłuczonej glazury. Trochę ze zmęczenia, a trochę z podniecenia co rusz chichramy się do kamery. „Stop, Stop! Nie możecie się śmiać! Macie być groźni!”. Chowam się przed kamerą nie chcąc własnym rozbawieniem prowokować kolejnych powtórek. W sekwencji rzucania w odjeżdżający patrol kamieniami (vel glazurą) trafiam samą siebie w rękę – zaczynam się zastanawiać, czy po tym całym dniu nie zaczynam być dla siebie zagrożeniem.
Finałowe sceny tego dnia nagrywamy już przed północą – betonowy tunel ma posłużyć za miejsce ostatecznej rozgrywki między nami i milicją. W planach tym razem to rebelianci mają wygrać, ale po wcześniejszym autentyzmie scen walki domyślam się, że stróże porządku nie poddadzą się łatwo. Statyści grający funkcjonariuszy w ogóle są dla mnie ciężkim orzechem do zgryzienia – od rana siedzą na planie w pełnym rynsztunku (mimo gorąca) i bez marudzenia czekają na poszczególne sekwencję. Podobno są jedyną grupą w Polsce posiadającą tak dokładne milicyjne wyposażenie, a przy okazji są zapaleńcami w tym temacie. Nie wiem już, czy bardziej ich podziwiam czy bardziej się boję ciosów gumową pałką. Kiedy ja zbieram w sobie odwagę, na tyłach rebeliantów pojawiają się panowie pirotechnicy z kartonami. Cieszą się, co zapowiada, że przygotowali coś specjalnego. Znajomy podsłuchując ich rozmowę podgrzewa nasze emocję twierdząc, że owi specjaliści nie do końca wiedzą, jaki jest efekt poszczególnych materiałów. Trochę się nerwowo pośmialiśmy, lecz pirotechnicy metodą prób i błędów w odpalaniu już wiedzą co mają w swoich fajerwerkowych koszyczkach. Tunel wypełnił się racami i ogromną ilością duszącego dymu. Choć ciężko było złapać powietrze, to jestem wdzięczna za tę zasłonę – mogłam już bez wyrzutów się uśmiechać w gęstej jak mleko mgle. Nie wiem czy długo nagrywaliśmy tę scenę, gdyż kompletnie straciłam rachubę czasu. Po ostatniej bijatyce (która widać było sprawiła wielu testosteronową frajdę) dostaliśmy pozwolenie na odmaszerowanie. W na wpół zniszczonej wiosce rebeliantów postanowiliśmy poczekać na koniec zdjęć, gdyż na ten dzień zaplanowane było jeszcze nagranie ujęć z przesłuchania Metrowego w baraku. Większość rozeszła się, my zaś kontemplowaliśmy głupawkę na ławkach. Po godzinie 2 w nocy wreszcie ruszyliśmy do domu. Ledwo przytomna pamiętam jeszcze, że wracaliśmy na plan w celu oddania stróżowi pożyczonego od niego krzesełka. Podobno pisał książkę i nie miał zamiaru kontynuować tej czynności na stojąco.
Przed snem dowiedziałam się jeszcze, że brak jest statystek przebranych w stroje ludowe mających grać w scenach środowych. Z wielką ulgą przyjęłam wcześniejszą rezygnację z zaplanowanych ujęć kopania ciężarnej rebeliantki, więc byłam łatwą ofiarą do innych przedsięwzięć. Podawanie tac opanowałam przy porannym śniadaniu, więc robienie tego w stroju krakowianki nie wydawało się specjalnym utrudnieniem. Zresztą po tym dniu gotowa byłabym się zgodzić nawet na granie Mechanogodzilli w pełnym mechano-wyposażeniu. Dzień kończy się analogicznie do poprzedniego – rozmawiamy i po ferworze oglądania pierwszych zdjęć z planu na facebook’u tracę film na kanapie.
22 września 2011, czwartek
Poranna kąpiel rozmyła moje naiwne nadzieje, że te fioletowe plamy na moim ciele to jedynie pozostałość wczorajszej charakteryzacji. Całe szczęście, że ludowe stroje nie są skąpe.
Dziś czeka nas sekwencja w ogrodzie, która ma być idyllicznym kontrastem dla wojennych plenerów dnia poprzedniego. Tego dnia gwiazdą ma być Liroy rapujący na tle suto zastawionego stołu. Koło godziny 11 ruszamy na plan taksówką, po drodze zasępiając się lekko z powodu kiepskiej pogody. Do naszej wizji spokojnego i radosnego świata potrzebne jest bowiem słońce. Moja niewiedza w zakresie technicznych realiów ogranicza mnie na tyle, że nie zdaje sobie sprawy z możliwości stworzenia sztucznego oświetlenia. Po tym dniu jestem bogatsza w doświadczenie z zakresu świetlnych fenomenów. Naszym planem filmowym jest prywatna posesja na której szybko się rozgaszczamy – zajmujemy taras, reżyser krząta się po ogrodzie, a córeczka Liroy’a radośnie podskakuje na trampolinie. Staram się odnaleźć sens w tej lekko abstrakcyjnej sytuacji, ale moje szare komórki bez śniadania są zbyt obrażone by sprawnie funkcjonować. Daje im spokój zwłaszcza, że ciągną mnie na charakteryzację do stroju krakowianki. Przez godzinę trzymają mnie w osobnej altance realizując swoją ludową wizję. W międzyczasie dołącza do mnie druga kandydatka do roli, co bardzo mnie cieszy – zawsze raźniej z kolejną blondynką w kwiecistych fatałaszkach. Nasz stylista z ciekawości chciał skonsultować z Google odpowiednie do krakowskiego stroju fryzury – niestety okazało się, że nawet Internet nie wie z jakiego regionu Polski mamy kostiumy. Trudno. Co rusz mierzymy się nawzajem wzrokiem z kotem, który ma taką jak ja ochotę dostać się do pozostawionego w altance jedzenia. Obydwoje jesteśmy jednak przegranymi w tej batalii, gdyż ma być ono rekwizytem na stole. Sierściuch zostaje wypędzony, ja już samotnie i w ukryciu mogę dalej obserwować kurczaka. Jakiś litościwy człowiek wreszcie zabrał jedzenie na plan.
Zawołano nas na ujęcia akurat w pierwszy deszcz. Mimo niepogody stół prezentował się wspaniale – mięsiwo, owoce, kufle z piwem itp. Patrzę się w to jak ciele w malowany obraz. Obsada zajmuje miejsca przy stole, jeden rzut oka na nich wystarczy żeby poczuć się raźniej – nie tylko ja jestem od rana przygłodzona. Do mojej roli należy eleganckie wtargniecie na plan z piwem dla Metrowego i Skorupa. Kolejny prosty pomysł natrafia na problem – większość kufli została już napoczęta mimo, że nie padł jeszcze ani jeden klaps. Znajdujemy jakąś ostałą puszkę złotego płynu i zaczynamy. Doświadczona dniem poprzednim wiem, że czeka nas parę dubli. Z każdą kolejną powtórką ubywa jedzenia, nie można już nad tym zapanować mimo, iż wszystko jest zimne jak lód. W przerwach między ujęciami każdy natychmiast zarzuca na siebie ukrywane pod stołem bluzy, temperatura spadła znacznie poniżej poziomu tolerowanego dla krótkich rękawków. Reżyser jakoś nie wydaje się zdegustowany moim brakiem koordynacji ruchowej w sekwencjach tańca z rąbkami ludowej spódnicy w dłoniach. Złoty człowiek, musiał już wiele rzeczy widzieć na innych planach nagraniowych. Po skończeniu ujęć i odpaleniu przy stole blantów panuje nieskrywana radość. Przenosimy się na werandę, gdzie odkrywamy wielki tort imitujący polska flagę. W ogólnym rozgardiaszu został zapomniany i nie pojawił się jako patriotyczny akcent na stole. Dzięki tej małej wpadce kończymy teledysk w słodkim stylu tracącym lekko politycznymi urodzinami.
Pobyt na teledysku do „Kampanii” był dla mnie ciekawym i rozwijającym doświadczeniem, które na zawsze zmieniło moje spojrzenie na stanie przed kamerą. Dziękuje całej ekipie i obsadzie za mile i twórczo spędzony czas. Do boju!
REPORTAŻ Z PLANU TELEDYSKU – „ KAMPANIA „ LIROY,METROWY,SKORUP, W kawałku rapuje również HK RUFIJOK. Niestety złe zrządzenia losu spowodowały jego nieobecność w klipie.
Malina 🙂
- Legalizacja marihuany w USA. Spojrzenie na lokalne trendy - 29 października 2024
- Wpływ finansowy legalizacji i regulacji marihuany dla dorosłych w USA - 24 października 2024
- Wpływ legalizacji marihuany w USA: Spadek użycia wśród młodzieży, wzrost wśród osób z wyższym wykształceniem i dochodami - 24 października 2024