Rozmowa z Julio Calzadą, który wciela w życie eksperymentalną politykę narkotykową w Urugwaju.
Artur Domosławski: Zacznijmy od rzeczy najbardziej podstawowej: jaka była droga do upaństwowienia produkcji i handlu marihuaną w Urugwaju?
Julio Calzada: Urugwaj miał bezsensowne prawo z 1974 r., które stanowiło, że konsumpcja marihuany nie jest karana, ale czynności przygotowujące do jej spożycia – tak. Czyli żeby dokonać aktu, który nie jest zabroniony, trzeba było wykonać ileś zabronionych czynności. To był prawny nonsens, który aż prosił się o zmianę. Ale zmieniły się też okoliczności: kiedy parlament uchwalał ustawę, palenie marihuany ograniczało się do elity kulturalnej – malarzy, muzyków, ludzi teatru. Czterdzieści lat później mamy około 150 tysięcy konsumentów.
Młodych?
Z tym jest różnie. Większość to młodzi między 20 a 30 rokiem życia, ale mamy też palących 60-latków i trochę młodzieży poniżej 20
lat. Niedorzeczność ustawy sprawiała, że ludzie palący legalnie marihuanę ukrywali, że palą, i ukrywali problemy będące wynikiem użytkowania. Prawo wiązało ich bowiem z działaniami o charakterze kryminalnym; powtórzmy: wolno było palić, ale nie wolno było kupować, sprzedawać, pośredniczyć. Zatem drugim filarem zmiany była kwestia zdrowia. A trzecim – powstanie ogromnego nielegalnego rynku. Urugwaj ma 3,3 mln mieszkańców, 1,5 mln to ludzie w wieku 18–64 lata, czyli potencjalni konsumenci marihuany. Szacujemy, że nielegalny rynek marihuany w Urugwaju generuje 30–40 mln dolarów rocznie i pieniądze te zasilają zorganizowane grupy przestępcze. Nasza interpretacja tej sytuacji była następująca: państwo i prawo zmuszają konsumentów do ukrywania spożycia i zasilania finansowego świata przestępczego. Te pieniądze służą przecież potem nie tylko dalszemu handlowaniu marihuaną, ale także bronią, ludźmi…